W tarnogórskim muzeum odbyło się spotkanie z ks. Sebastianem Mendrokiem, proboszczem parafii ewangelicko-augsburskiej w Tarnowskich Górach, Janem Drechslerem, lekarzem weterynarii, literatem, poetą i Olkiem Königiem, współwłaścicielem Cafe Silesia ? Gryfny Kafyj, liderem kwartetu dętego SBQ, dyrygentem Parafialnej Kamiliańskiej Orkiestry Dętej. Tym razem jednak nie chodziło o zawodowe, czy artystyczne dokonania gości. Chodziło o to, by porozmawiać o jedzeniu, a potem coś dobrego zjeść.
Najpierw rozmowa toczyła się na temat smaków dzieciństwa. Jan Drechsler, wychowany na ul. Oświęcimskiej (dziś Nakielskiej) przypomniał sobie skrajne aromaty, jakie do nozdrzy mieszkańców tej ulicy dochodziły. Skrajne, bo niejeden raz idącym ulicą ślinka ciekła od zapachu z piekarni-giganta, ciastkarni PSS Społem, wytwórni lizaków, wędzarni w rzeźni, a nieraz... O tym lepiej nic nie mówić. Janek wspominał smak przyrządzanego przez mamę kakao (nie lubił), mówił o tym, że nie znosił kożuchów z mleka, przepadał za to za sobotnim kołoczem i wspominał, jak kobiety z ul. Oświęcimskiej nosiły blachy z ciastem do piekarni.
Dla księdza Sebastiana smak dzieciństwa to smak wyrobów wędliniarskich jego babci. Proboszcz opowiadał, jak w latach dziecięcych jeździł na wieś na Opolszczyznę do babci. Rytuałem wiejskim było wówczas świniobicie (kto to jeszcze dziś pamięta?) i późniejsza degustacja tego, co miejscowy rzeźnik przyrządził.
Olek König mówił z kolei o tym, że dzieciństwo kojarzy mu się z aromatem kawy. Sobotnie popołudnia, gdy w jego rodzinnym domu zasiadano do kawy właśnie, zagryzanej maminym kołoczem. Było to dla niego przeżycie prawie mistyczne, tak mocne, że ma je w pamięci po dziś dzień.
Mowa była zresztą na rozmaite tematy. Ale najważniejsze jest to, że kucharze nie pozostali w sferze teorii. Każdy z nich coś dla gości wieczoru przygotował. Janek - necówki, czyli coś w rodzaju pieczeni rzymskiej, zawijanej w siatkę z wieprzowych jelit. Z serem, jajkiem i białą kiełbasą. Podana na świeżym pieczywie smakowała wybornie. Kto był - wie, kto nie był, niech żałuje.
Ksiądz Sebastian błysnął wołowiną zawijaną z grzybami. Krótko mówiąc - szacun tak zwany i czapka z głowy. Wołowina to mięso niełatwe w przygotowaniu, ta spod ręki proboszcza była palce lizać. Ksiądz serwował ją z kilkunastoma rodzajami gotowanej kaszy, słonej, niesłonej, jęczmiennej, i jakiej kto sobie wymyślił. Mniam!
Olek, jak to Olek. W jego żyłach, powiadają złośliwi, płynie nie krew, lecz kawa. Zatem kto podjadł u doktora i księdza, mógł skosztować Olkowej kawy. Specjalny, grubo mielony, jasny gatunek z jednej z krajowych palarni miał, jak mówił sam mistrz ceremonii, smakować lekko kwaskowo, mieć wyraźny aromat owoców. Miał, rzeczywiście. Specjalna ceremonia parzenia, wodą bynajmniej nie wrzącą, w tempie iście żółwim, w przelewowym naczyniu wydobyła ze zmielonych ziaren to, o co pijącym kawę chodzi, radość z jej smaku.
Jacek Tarski
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu gwarek.com.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz