Śp. Kazimierz Wszołek kochał góry. Fot. Archiwum rodzinne
Zginął w górach, które kochał. Kazimierz "Kaju" Wszołek z Tarnowskich Gór razem z kolegą pojechali w szwajcarskie Alpy. Niestety, była to ich ostatnia górska wspinaczka. Zginęli, prawdopodobnie po przejściu lawiny skalnej. W ciepłych słowach żegna go córka, wspominają koledzy alpiniści i grotołazi.
Kazimierz Wszołek był wytrawnym alpinistą, honorowym członkiem Tarnogórskiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego. Po górach chodził od lat. 15 sierpnia pojechał z kolegą w Alpy w Szwajcarii, na miejscu byli dzień później.
Tarnogórzanin rzadko korzystał z telefonu, oszczędzał baterię, nie miał dostępu do internetu. Jednak rodzina przyzwyczaiła się już, że nie "meldował" się na bieżąco. Ostatni kontakt z najbliższymi miał kolega – po kilku dniach wyprawy wysłał zdjęcie. Potem alpiniści już się nie odzywali.
Sygnał o pomoc włoskie anteny odebrały w piątek, 22 sierpnia, rano. Była mowa o tym, że jeden z mężczyzn ma liczne obrażenia. Do akcji ruszył helikopter, namierzono telefony zaginionych. Ustalono, że powinni być po stronie szwajcarskiej i poszukiwania przejęły tamtejsze służby. Samochód Polaków znaleziono w miejscowości Saas-Grund.
Rodzina poruszyła niebo i ziemię, żeby pomóc w poszukiwaniach. Nagłośniła sprawę, przekazała informację środowisku alpinistów i wspinaczy, tak by ci, którzy są w rejonie Saas-Grund, rozglądali się za zaginionymi.
– Tata chodził po Himalajach, Andach. Miał ogromne doświadczenie, całe życie wspinał się po górach. Jestem pewna, że nie poszedł w niebezpieczne miejsce, nie ryzykował. Musiało się coś stać, z informacji, które mamy, wiemy, że mogło dojść do obrywu skalnego – mówiła nam Katarzyna, córka Kazimierza Wszołka.
Niestety, poszukiwania przyniosły tragiczny finał. 26 sierpnia z pokładu śmigłowca zauważono dwa ciała na półce skalnej poniżej szczytu Weissmies. Byli to dwaj zaginieni Polacy.
– Jedna osoba była na ścianie, druga niżej. Ciała zostały sprowadzone na dół. Prowadzone jest śledztwo miejscowej prokuratury w tej sprawie – poinformował rzecznik ministerstwa spraw zagranicznych Paweł Wroński.
– Tatusiu, będzie nam Ciebie bardzo brakowało. Żyłeś i odszedłeś na swoich zasadach, choć jeszcze z ambitnymi celami i na pewno niechcący. Nie możemy w to uwierzyć, bo zawsze wracałeś z najdalszych gór. Bardzo Cię kochamy mężu, tato, dziadku i przewodniku – napisała w mediach społecznościowych córka Kazimierza Wszołka.

Żegnają go też koledzy i koleżanki z TKTJ. Krzysztof "Kuchar" Kucharczyk wspomina zdarzenie z początku lat 80. minionego wieku.
"Gdzieś w śnieżnej jamie, na Ramieniu Małołączniaka, po godzinach pałętania się we mgle i coraz silniej padającym śniegu układa się do drzemki dwójka grotołazów. W mokrych od jaskiniowej wilgoci, ale już twardniejących na mrozie drelichach. Starszy wyjmuje z worka jaskiniowego kurtkę puchową, którą zapobiegliwie zabrał ze sobą. Młodszy miał tylko ciepło własnego ciała i poczucie winy z powodu wypuszczenia z rąk menażki z gorącą wodą, podgrzaną resztkami benzyny. (...) Gdy jama była już na ukończeniu, młody podłożył pod siebie worek z liną i próbował się jakoś na nim ułożyć, wtedy ten starszy, spod wełnianej czapki, spomiędzy zamarzającej w soplach wody powiedział z nutą przymusu w głosie. – Połóż bliżej worek i oprzyj swoje plecy o moje, będzie ci cieplej od mojej kurtki. – Dobrze – odpowiedział młody posłusznie. I popadając w drzemki, nie zapominając o poruszaniu palcami w zamarzających butach, dotrwali do rana. A potem już było z górki. Aż do tego tygodnia. Bo chyba nie muszę dodawać, że tym młodym byłem ja, a tym starszym – Kaziu Wszołek "Kaju", którego górska i życiowa droga dobiegła kresu."
Potem każdy z nich poszedł swoją drogą.
– Jednak za każdym razem, gdy się spotykaliśmy, gdy podawaliśmy sobie dłoń na powitanie, gdy nasze roześmiane oczy spotykały się wpół drogi, za każdym razem pamiętałem o tym, że mogłoby tego powitania nie być, gdyby nie jego plecy, gdyby nie ta kurtka puchowa – dodaje Krzysztof Kucharczyk.
Członkowie Klubu Wysokogórskiego Gliwice wspominają, że "Kaju" swoją drogę życia rozpoczął w górach i tam ją zakończył, na własnych warunkach. Kochał góry, był w nich zawsze bardzo dobrze przygotowany, zarówno kondycyjnie, jak i technicznie.
Był zrównoważony, choć zacięty w dążeniu do celu. Typ indywidualisty – jeżeli nie udało mu się namówić kogoś na partnerstwo we wspinaczce, to realizował cel samotnie. Był niesamowicie silny fizycznie, bardzo życzliwy i koleżeński. Cechował się odwagą przy jednoczesnym respektowaniu trudności.
Wspominają, że w czasie 4-dniowego trekkingu w Peru od Urubamby do Machu Picchu, Drogą Inków, która prowadziła przez dżunglę andyjską na wysokości ponad 4000 m, Kazimierz Wszołek jako pierwszy pokonał Urubambę, przechodząc na linie stalowej przy pomocy karabinka i czekana. Rzeka Urubamba o szerokości 50 m waliła pod spodem z szybkością pociągu, dudniła kamieniami niesionymi przez nurt, a jej bure i spienione wody nie zapowiadały szczęśliwego końca w razie upadku. Nikt z ekipy nie powtórzył tego wyczynu.
Czytaj też:
Tarnowskie Góry. Ostatnie pożegnanie śp. Feliksa Kowalskiego
[ZT]59673[/ZT]
Agnieszka Reczkin