Nabożeństwo powoli dobiegało końca, ksiądz udał się już do zakrystii, gdy ludzie zgromadzeni w kościele usłyszeli potężny huk. Był tak mocny, że zakołysał się kościelny żyrandol. Gdy zaniepokojeni wierni wyszli na zewnątrz, zobaczyli ciemnoszarą chmurę dymu, która unosiła się na horyzoncie.
U zbiegu ulic Piotra Skargi, Generała Władysława Sikorskiego i Bolesława Śmiałego w tarnogórskiej dzielnicy Bobrowniki Śląskie ? Piekary Rudne stoi drewniany krzyż z figurą ukrzyżowanego Chrystusa. Historycy podają, że jest już trzecim w tym miejscu, a pierwszy postawiono w 1887 r. W pobliżu tego krzyża 8 maja 1945 r. zginęło od eksplozji miny pięcioro kilkuletnich dzieci, a jedno zostało kaleką do końca życia. Dziś żyje już niewiele osób, które, tak jak Eleonora Müller (z domu Wagner) i Gabriela Horzela-Szubińska (z domu Marońska), podówczas kilkuletnie mieszkanki Piekar Rudnych, były świadkami tej tragedii. Pierwsza przybiegła na miejsce z okolic ul. Radzionkowskiej, gdzie ? bawiąc się z innymi dziećmi ? usłyszała donośny huk i zobaczyła smugę dymu. Druga pojawiła się tam zaraz po nabożeństwie w kościele parafialnym.
? Teraz biegnie tamtędy droga, ale w 1945 r. było to wgłębienie terenu przypominające wąwóz, na którego końcu stał krzyż. Okolicę tę nazywano Drajką. Już jako dziecko starałam się dowiedzieć skąd ta nazwa, sugerująca związek z niemiecką liczbą trzy (drei), ale do końca nie wiadomo, skąd się wzięła. Tamtego majowego dnia, jak wielu mieszkańców Bobrownik i Piekar Rudnych, byłam na nabożeństwie w kościele parafialnym, a zaraz stamtąd wraz z innymi ludźmi pospieszyłam pod krzyż do wąwozu. Miałam wtedy 9 lat. Wszystkie dzieci, które zginęły od wybuchu były ode mnie młodsze. Najmłodsza dziewczynka była blondynką. Miała śliczne loczki, które rozpierzchnięte na trawie ułożyły się jakby w aureolę. Obok martwego ciała dziewczynki położyła się jej zrozpaczona ciocia, czule obejmując i przytulając je do siebie. Przybiegła też jej mama i matki innych zabitych dzieci. Jak na grozę sytuacji i duże zbiegowisko, pod krzyżem było nadspodziewanie cicho. Nie słyszało się krzyków i lamentów, mówiono raczej półgłosem, szeptem, jakby te dzieci spały i nikt nie chciał ich obudzić. Jedna z mam powtarzała: "A co ja powiem mojemu, jak przyjdzie z wojny?". Inna opowiadała w kółko, że jej córeczka przed wypadkiem zjadła placek ziemniaczany, na który miała ogromny apetyt. Stałam blisko Stefana Powolika, jedynego z sześciorga dzieci, które przeżyło wybuch miny. Znałam go dobrze, wołaliśmy na niego "Sztefek". Leżał na ziemi blady, patrzył na mnie. Nie krzyczał ani nie płakał. Pewnie nawet nie wiedział, że ma zmasakrowane nogi. Z biegiem czasu ludzi w wąwozie przybywało. Przyjechał jakiś konny wóz, a może była to bryczka, dobrze już nie pamiętam, zjawił się miejscowy sanitariusz. Padła propozycja, by ciała dzieci przenieść do remizy. Wtedy jeden z ojców gwałtownie zaprotestował. Przyszła też grupka żołnierzy radzieckich, stacjonujących na polach za wsią, na tzw. Eksie. Jako frontowcy, niejedno w życiu widzieli. Była z nimi żołnierka z kwiatkiem pod czapką, wetkniętym za ucho. "Za szto rebionki, za szto" szeptała, a strużki łez spływały jej po policzkach. Może sama była matką? Tego, co wtedy widziałam, tam pod krzyżem, nie da się zapomnieć ? mówi Gabriela Horzela-Szubińska.
Nazwiska i wiek ofiar zapisane są w księdze zgonów parafii Przemienienia Pańskiego w Bobrownikach Śląskich z 1945 r. Jak dowiedzieliśmy się w kancelarii parafialnej byli to: Renata Kensy (lat 4 i 1/2), Józef Dzionsko (6), Waldemar Wrodarczyk (7), Teresa Duda (7 i 1/2), Ginter Jaworek (8 i 3/4). Ich pogrzeb odbył się 12 maja. Białe, przystrojone trumienki niosły z kościoła na cmentarz miejscowe dziewczęta. Świadkowie wspominają, że słyszało się jeden wielki, trudny do opisania płacz. Kobiety mdlały, a ksiądz na cmentarzu nie potrafił wymówić słowa.
Dziś można by powiedzieć, że był to jeden z wielu tragicznych wypadków, do jakich dochodziło tuż po wojnie. Ledwie co zakończone działania wojenne pozostawiły po sobie mnóstwo śmiercionośnego żelastwa, którego ofiarami padały przede wszystkim nieświadome niebezpieczeństwa dzieci. Franciszek Żurek, nieżyjący już autor "Historii Bobrownik Śląskich", stwierdził jednak, że mina pod krzyżem nie znalazła się przypadkowo. Jego zdaniem została rozmyślnie podłożona przez kogoś, kto wiedział, że przy okazji przypadających w tym czasie Dni Krzyżowych, czyli modlitw o urodzaje i obfite plony, pod krzyżem pojawi się dużo ludzi. "Minę podłożono prawdopodobnie z zamiarem spowodowania wybuchu w dniu następnym, kiedy do krzyża miała dojść procesja wiernych z kapłanem. Jedno jest pewne, że gdyby mina wybuchła po dojściu procesji do krzyża, liczba ofiar byłaby o wiele większa" ? napisał F. Żurek, nie wskazując jednak, kto miałby to zrobić i dlaczego.
Jaka by nie była prawda, nie sposób zapomnieć o tym poruszającym zdarzeniu. Można powiedzieć, że przypomina o nim przydrożny krzyż, ale może miejsce śmierci pięciorga dzieci warto byłoby upamiętnić też jakąś tabliczką?
Krzysztof Garczarczyk
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu gwarek.com.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz